Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się — brr! Kto zaręczy, że żonie można będzie oczy zamydlić, gdy tak — kto inny się spodoba.
Źle — to jakby się dobrowolnie brało do domu kwaterunek śledczej policji!...
Ale nie było rady. Matka tak chciała, a on pono matki jednej się bał i słuchał, choć właśnie ona jedna nigdy go ostro nie strofowała. Wzdychając, godził się z wolą starszych.
Tymczasem w podróż ruszyła tylko matka.
W podróż daleką, bezpowrotną.
Zabrało ją zapalenie płuc.
Po tem odejściu tak nagłem kolonja długi czas była jak łódź bez steru, jak martwe ciało. Ruch odbywał się mechanicznie, siłą raz danego rozpędu — powoli znać się dawało opuszczenie.
Istotnie pracowała jedna panna Felicja, stary Jamont osowiał i ręce opuścił. Kostuś zdawał się nie myśleć, wewnętrzny porządek się rozprzęgał. Stara ciotka nie była w stanie wszystkiemu podołać.
Nieurodzaj haniebny otrzeźwił starego. Poczuł, że grozi ruina. Wysiłkiem woli otrząsnął apatję i rozpacz, zagarnął znowu rządy w swe doświadczone dłonie.
Było to w pół roku po śmierci żony.
W domu jednak pozostała niczem nie zapełniona pustka. Gdy wieczór ich zgromadzał, milczeli ponuro, by nie wspominać okropnej straty, pracowali bez chęci. Tak byli swą troską zajęci, że czas jakiś nie zauważyli częstych eklips Kostusia, zrazu tylko wieczorem, w święto, potem od rana w niedzielę, wreszcie i w dnie robocze.
Panna Felicja, pierwsza jak zwykłe, uderzyła na alarm.
— Nie wiesz, Jasiu, gdzie Kostuś? — spytała razu pewnego.
— Gdzieżby miał być, w winnicy zapewne! — odparł Jamont niedbale.
— Ależ on już trzecią noc spędza za domem. Mówię ci, to nowy paroksyzm amorów!