Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Naturalnie mówię o młodych i zdrowych, bo starzy, to skarb, który młody powinien strzec i otaczać opieką, jako klejnot rodzinny. I tu się zaczyna sfera obowiązków. U nas po pracy bywają dnie spoczynku, wtedy się pragnie towarzystwa. Bywają zajęcia rozliczne, potrzebujące pomocy, więc kolonista żenić się musi. Obowiązki przybywają, ale rodzina, to już nie jeden samotny robotnik, to gromada, to siła.
— To zupełnie zapatrywanie naszych chłopów.
— To zapatrywanie pierwotnego ustroju społecznego — rzekł Różycki. — Na takich nowych kresach muszą zaczynać od początku. To proste i logiczne.
— Można tylko zazdrościć ludziom podobnej żywotności i prostoty potrzeb! — wtrąciła panna Zofja.
— Zdrowia i ochoty do życia! — dodał brat.
W tej chwili z kąta salonu rozległo się głębokie westchnienie. Był to Werbicz, który, wróciwszy niepostrzeżenie, słuchał, milcząc.
Zdania swojego nie wyraził, tylko odtąd patrzył na Konstantego z widocznem uznaniem.
Po obiedzie panna Zofja zaproponowała spacer konny i gdy starsi panowie przeszli do gabinetu na naradę gospodarską, młodzieży podano wierzchowce.
Po drodze Konstanty starał się dowiedzieć o uprawie pól i ich produkcji, ale młodzi ludzie zbywali tę kwestję bardzo lekceważąco, jakby nie stanowiła ona w ich bycie żadnej wartości.
Filolog zaczął opowiadać swoje stosunki uniwersyteckie z młodzieżą arystokratyczną, zabawy, polowania; prawnik burczał też swoje wspomnienia z podróży zagranicą.
Jeden i drugi zachowywali zawsze ton krytyczny i sarkastyczny.
Potem Jamont zagaił rozmowę z panienkami.
Pytał o zakres i stan gospodarstwa kobiecego, o lud miejscowy i jego warunki.
Młodsze odpowiadały lakonicznie, z uśmieszkiem, naśladowanym od braci; panna Zofja przeciwnie, mówiła ze znajomością rzeczy, ale chłodno.