Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Następnego dnia Kostuś, rozumny doświadczeniem, ukazał się w jadalni bardzo późno.
Zaznajomiono go na wstępie z drugim kuzynem, który powrócił do domu w nocy
Był to zupełnie odrębny typ. Wysoki, barczysty, czerwony na twarzy, nosił długie wąsiska, zwichrzoną niedbale czuprynę i śmiał się bezustannie, opowiadając sceny jarmarczne, handle końskie i awantury karciane.
Wyglądał trochę na stangreta, trochę na aferzystę, nawykłego do gorączkowych transakcyj.
Dość obojętnie powitał krewnego, w dalszym ciągu opowiadając, jak na jarmarku komuś nieświadomemu sprzedał źrebię za kuca i wyhandlował dwa konie za czwórkę, spoiwszy właściciela i przekupiwszy faktorów.
Interes był świetny, konie dobrane. Teraz poprowadzi je za parę tygodni na jarmark świętojański do miasteczka powiatowego.
U zczęśliwiony był z rezultatu i wszyscy śmiali się z pobłażaniem i kpiną nawet z naiwnego fryca.
— A gra była wysoka? — badał pan Józef.
Drugi ten temat zajął całą godzinę czasu.
Potem pan Ludwik poszedł spać na laurach, by nabrać sił do nowych trudów, a reszta towarzystwa poczęła układać wycieczkę do Sadyb.
Ochotników brakło. Pan Wiktor wręcz odmówił, bo było dla niego za gorąco, panny żałowały strojów na kurz, a cery na słońce.
Pani domu nikt nawet spaceru nie proponował.
— Ja nie mogę patrzeć na moją krzywdę!... — rzekł patetycznie pan Józef.
— Pojedziemy tedy we troje — odrzekł Tedwin. — Pomówię z zarządzającym o najmie lokomobili.
— Ojciec lubi popularyzować się z byle kim! — rzekł Wiktor pogardliwie.
Pomimo tej uwagi, Tedwin ofiary nie cofnął i wnet po śniadaniu ruszono w drogę.
Co krok teraz pamiątki młodości zabiegały oczy panny Felicji.