Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dlaczego właściwie ciocia się tu hodowała? Czy dziadowie nie mieli swojej posiadłości? — zagadnął Kostuś.
— Straciliśmy oboje rodziców bardzo wcześnie. Stryj nas czworo zabrał do siebie i hodował z własnemi dziećmi. To był dobry człowiek. Gdyśmy dorośli, oddał nam posagi, twojemu ojcu majątek, ale Jan go zaraz sprzedał i wyjechaliśmy. Sadyby pozostały naszem gniazdem. Patrz, oto one! Ale cóż to? gdzież się podziała wysada?
— Niemiec wyciął większą część na gorzelnię — objaśnił Tedwin. — Mojem zdaniem rozumnie zrobił.
— A tak. On się nie bawił dzieckiem po tych gajach. Ależ i lip niema przed domem!
— Z lip podobno zrobili jarzma; bardzo lekkie drzewo.
— Mój Boże! czyż to Sadyby? To nie one! Nad domem żelazny komin, fabryka!
— Gorzelnia. Właściciel mieszka w oficynie.
Powóz stanął na dziedzińcu.
— Wstąpię do rządcy, nim szwagierka zwiedzi ogród i kaplicę — rzekł Tedwin, idąc na spotkanie rudego Niemca, w skórzanej kurcie, który ukazał się na bocznym ganku oficyny.
— Chodźmy! — szepnęła panna Felicja głuchym głosem.
— Musiała to być niegdyś pańska rezydencja — zauważył Kostuś, spoglądając na front domu.
Oczy jego uderzyła tablica żelazna, wmurowana w szczycie, cała rdzą stoczona.
Po długiem wpatrywaniu się i mozole, ostry jego wzrok wyczytał na niej:
„Roku Pańskiego 1714. Sylwester i Brygida Jamontowie ten dom postawili dla siebie, dzieci i wnuków. Oby ich w tym domu Bóg w zdrowiu duszy i ciała uchował przez długie wieki!“
Półgłosem powtórzył młody człowiek ostatnie słowa i zamyślony poszedł za ciotką poza dom, do ogrodu.
Tu jeszcze część drzew stała: olbrzymie lipy i dęby pokiereszowane, osmalone, zaczepiane ręką