Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szerokim ruchem ręki wskazała krajobraz za oknem, a mówiąc to, tak promieniała, tak była żywa, odmłodzona, że Konstanty wpatrzył się w nią zdumiony i rzekł:
— Ciociu, żebym nie był synowcem, oświadczyłbym się w tej chwili o ciocię. Doprawdy, jaka ciocia ładna teraz!
Spojrzała nań z gniewem i otulając się jedwabbym płaszczem, wsunęła się w głąb siedzenia z ruchem obrażonej dziewicy.
— Francuski koncept z garnizonu! — mruknęła.
— Ależ naprawdę nie poznaję cioci! — tłumaczył się, pomimo oporu całując rękę na przeprosiny. — Inna osoba!
— Boś mnie nigdy u siebie nie widział. Jeśli temu się dziwisz, to ci wstyd. Powinieneś sam to czuć.
Towarzysz podróży wtrącił się do rozmowy.
— To pan dobrodziej gospodarujesz w Algierze? — spytał.
— Właściwie dotąd pracowałem bardzo mało — odparł Konstanty. — Nauki zajęły mi dużo czasu, potem służba wojskowa. Ano, od paru lat pomagam ojcu w robotach technicznych, bo to moja specjalność, a w ostatnim roku odbyłem kurs praktyki gospodarczej.
— Ho, ho! To pan dobrze przygotowany.
— Ma pracy dość! — zawołała panna Felicja. — Bo czy to tam w Algierze, jak u nas, panie! U nas to po Bożemu — jest dwór pięknie osadzony, jest rzeka, staw, wreszcie choćby studnie. Daje Bóg, prawda, zimę, ale zato latem w miarę upał — w miarę deszcz. Jest wiosna i robotnik poczciwy, jest sąsiad na pociechę. Ale tam, w tym Algierze, wszystko jak w gorączce, wszystko z męką. Mówię panu, jak brat mój tę kotlinę kupił i nas sprowadził, tom ręce załamała. Wystaw pan sobie: wkoło góry, że aż zimno się robi na nie patrzeć, a tu jeździć przez nie trzeba z każdym towarem.
We środku dolina, a na niej piasek i kaktusy — mówię panu — pustynia.