Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Za gorąco byłoby dla mamy — odparł Wiktor.
— A lwa widziałeś kiedy? — spytał pan Józef.
— Zabiłem dwa, a jeden omal mnie nie pożarł — rzekł Kostuś.
— Ech! — ruszył ramionami Wiktor — wasze opowiadania myśliwskie, to zwykle blaga. Czytałem, że lwów w Algierze niema.
— Gdzie czytałeś? — wtrącił Adaś. — Pewnie w Tartarinie.
— Ja nie jestem myśliwym. Polowałem na nie, służąc w wojsku w Konstantynie. Dwa zabite zostawiły mi skóry, które ciocia ma w domu, ale to nie dowód, bo je mogłem nabyć. Trzeci zato naznaczył mnie doskonale: zdarł mi plecy do kości, zanim go mój pułkownik położył trupem.
— Ja nie lubię polowania — rzekł Wiktor. — Zajęcie brudne i dzikie, zajmujące mnóstwo czasu.
— Bardzo dobrze, mam zwierzynę dla gości! — Zaśmiał się Tedwin. — Moje polowania są sławne. Mam sarny, dziki, łosie.
— O, ja lubię łowy! — ozwał się pan Józef. — Bigos bywa świetny, a wieczorem partyjka gorąca. Już to niema, jak myśliwi.
Wstawano od stołu, a gospodarz domu zaraz porwał i pociągnął za sobą Kostusia.
Zaczęto szczegółowy obchód gospodarstwa, zwiedzono obory i stajnie, ogrody i owczarnię, wreszcie fabryki.
Znać było wszędzie silenie się na wystawę i szyk i wahanie w obiorze stałego kierunku. Próbowano różnych ras bydła, zmieniano system chowu, rzucano się do ciągłych nowości.
W fabrykach panował chaos.
Tedwin brał nad siły, do pomocy trzymał pułk dozorców i oficjalistów, sam tworzył tylko projekty, na których dokładne wyzyskanie brakło mu wytrwałości.
Projekt powstawał nerwowo; Tedwin rzucał go na papier, dawał do wykonania podwładnym i po