Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

C’était vulgaire! — powtarzała z dąsem. — Nie rozumiem, jak mogli nas zapraszać i narażać na zetknięcie z tak mieszanem towarzystwem. Była nawet aptekarzowa.
Kostuś zwrócił się do drugiej sąsiadki.
— Słyszę, że był tu bal niedawno. Kuzynka lubi tańce?
Pastereczka zaśmiała się i spuściła oczki.
— Lubię, ale to mnie męczy. Na wieczorach nie dają mi chwili odpoczynku, a mężczyźni tu tańczyć nie umieją; tacy niezgrabni! Nie mogę się z tem oswoić po Warszawie.
— Kuzynka była na pensji w Warszawie?
— O, nie, byłam u stryjenki. Profesorowie przychodzili do domu.
— A egzaminy gdzie się odbywały?
— Egzaminy? — zaśmiała się. — Czyż ja się uczyłam na guwernantkę? Brałam lekcje angielskiego, muzyki i śpiewu. W karnawale tańczyłam dużo.
— Więc kuzynka gra i śpiewa? To bardzo cenny talent, na wsi szczególnie.
— Tu nie grywam, fortepian bardzo stary. Jak mi papa kupi nowy, będę grała. Zresztą czasu brak.
Tu Tedwin przerwał im rozmowę, interpelując Konstantego.
— Po herbacie pokażę ci moje gospodarstwo. Jestem pewien, że potrafisz je ocenić i skorzystasz. Szwagierka dowodzi, że znasz się na tem.
— Bardzo ciocia łaskawa, ale system tutejszy jest dla mnie zupełnie obcy. My jesteśmy tylko koloniści.
— Teraz poznasz gospodarkę na wielką skalę, połączoną z przemysłem. Drugiej takiej tu nie zobaczysz.
— Owoce muszą być wyśmienite w Algierze? — spytała pani domu, łykając ślinkę.
— My ich uprawiamy bardzo mało, uprawiamy winnicę i warzywa; mamy też nieco daktyli.
— Ach, winogrona i daktyle, co za delicje! Chciałabym tam być!