Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ utyłaś, najdroższa!
— Jakże Jaś, czemu nie przyjechał?
— Czasu nie ma.
— Ach, Boże! Mógłby zdać troski na rządcę, odwiedzić rodzinę.
— Rządcę? My tego nie mamy, nasz rządca ze mną przyjechał. Oto Kostuś, syn Jasia. Kostusiu, uściśnijże ciotkę!
— Ktoby ją tam objął! — pomyślał Kostuś, pochylając się do ręki.
Ale tłusta ciocia objęła go za szyję i wycałowała serdecznie.
— Rówieśnik mojego Wiktora, pamiętam! Ach, jakże wyrósł! Może żonaty?
— Nie, kandydat! — odparł Kostuś, rad, że może choć lekko się uśmiechnąć.
Nastąpiło powitanie Adasia, zbyt serdeczne, aby nie dało do myślenia, że go też uważała za kandydata do własnych córek.
Potem ponowne okrzyki, pytania i Bóg wie, jak długo bawionoby w przedpokoju, gdyby nie wejście gospodarza domu.
Był to mężczyzna niski i szczupły, trochę łysy, w okularach, bardzo żywy w ruchach i mowie.
— Porzuciłem próbę nowej żniwiarki, żeby takich gości przywitać. Szanowna szwagierka wygląda ślicznie! Jakże się mój Krzyżopol podobał, co? Ale cóż to, moja pani przyjmuje gości w sieni? Bardzo proszę do salonu!
Wkroczono tedy do domu. Salon był wysłany dywanem, umeblowany bardzo elegancko.
Panna Felicja obejrzała się.
— Gdzież twoje dzieci, Matyldo?
Pani domu, wyczerpana zupełnie, osunęła się na fotel i dyszała, jak po godzinnym wyścigu pieszym. Osoba bardzo pokornego pozoru, która przy stoliku haftowała w krosnach, podała jej szklankę limonjady i poczęła chłodzić wachlarzem.
— Dzieci — odparł pan domu — zapewne na spacerze. Cóż, panie Konstanty, nieprawda, że Krzy-