Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wśród tego dom mieszkalny, naśladujący szalet szwajcarski, pstro pomalowany, stanowił śmieszny dysonans.
Dojeżdżało się doń długą, brukowaną ulicą, a przed nim, na trawniku, pasły się pawie i błyszczała wielka kula srebrna wśród bardzo eleganckich klombów dywanowych.
Zupełny brak drzew uderzył Kostusia.
— Pan Tedwin ich nie znosi — objaśnił Adaś.
— A te kominy od jakichże fabryk?
— Nie wiem dokładnie. Bywam tu rzadko i za każdą bytnością było tam co innego. Są młyny i pytle, garbarnie, folusze, mielarnie kości, nie pamiętam wszystkiego. Mój stryj nazywa Krzyżopol Manchesterem poleskim i dowodzi, że tylko hodowla nasion jest użyteczna i praktyczna.
— Ale jakże tu ludno i elegancko! O, wielka zmiana, znać pracę i staranie! — mówiła, rozglądając się panna Felicja.
— A panny ładne? — zagadnął Kostuś.
— Zaraz je zobaczysz, bardzo też eleganckie. Słyszałem, że bawi tu również pan Józef Jamont.
— Doprawdy? Jakże jestem rada! Zobaczę kogo z Sadyb.
Konie stanęły przed gankiem.
Dwóch lokajów, którzy mieli herby Tedwinów nietylko na guzikach, ale jeszcze i haftowane na piersiach, wyskoczyło na przyjęcie gości.
— Czy państwo w domu? — spytała niespokojnie panna Felicja, zdziwiona, że nikt na spotkanie nie wychodzi.
— W domu, jaśnie pani! — odparł jeden drab.
W przedpokoju, po dość długiej chwili dopiero, ukazała się niewiasta tuszy przeobfitej, sapiąca, zziajana i otworzyła ku przybyłej pulchne ramiona.
— Ach, Matyldo, witaj!
— Ach, Feluniu, co za niespodzianka!
I panna Felicja utonęła na siostrzanem łonie.
Potem spojrzały sobie w oczy i znowu uściski.
— Ależ wyschłaś, kochanie!