Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niespodziewanie znaleźli się u celu, wśród olchowego lasu, podszytego masą kwitnących irysów.
Czółno oparło się o zwalony w wodę pień — początek kładki do stałego lądu. Gdzieś niedaleko rozległo się szczekanie psa i pianie koguta.
Michaś dobył z zanadrza trąbkę i zagrał na niej. Przytwierdzili czółno do kołka i wydobyli sieć. Była pełna okoni i rzucał się zuchwale spory szczupak.
— Jak się macie, panoczki! — pozdrowił ich wesoły głos.
— W gościnę do was, Ohryzko! Witajcie!
— Ja wyglądam już od Piotra. O i z gościńcem panoczki! Dajcie siatkę — poniosę. Okonie, jak kabany — to pewnie koło Zderu! A Michaś o głowę wyrósł od zimy! A to, co?
— Cicha strzelba.
— Co też ludzie nie wymyślą? A bije?
— Jak trafić, to bije!
Poszli gęsiego po kładkach, potem ścieżką wydeptaną w gąszczu — i oto stanęła przed nimi w całej okazałości strażnica leśna, siedziba leśniczego i władcy Medweży, lasów należących do Nietroni.