Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Śmiejąc się — zapalali się do tej gry, nawzajem sobie doradzając i zawzięcie ćwicząc.
Popadali wreszcie, potem zlani, na trawę.
— Dosyć na pierwszy raz. Wzięliśmy odrazu cel za trudny. Trzeba zacząć od ściany w Medweży. Mamy tydzień czasu. Ruszajmy!
Płynęli teraz z prądem — nieznacznym, jak wszystkie rzeki poleskie. Pan Michał nazywał mijane uroczyska.
— Stryj lepiej ode mnie zna!
— W twoich latach też się uczyłem od Ohryzki ojca. Ten nasz kraj kocham jak duszę. Postanowiliśmy z twoim ojcem nie dzielić Nietroni — on, starszy, został — ja poszedłem na medycynę. Myślałem osiąść w Zahościu, zarabiać na życie i w przyrodzie mieć swą rozkosz i szczęście. Ano — inaczej droga poszła. Zarobek chybił, ale rozkosz i szczęście zostało — i jestem tu znowu.
— Stryj chce biedować z nami?
— Chcę, dobrze mi z wami! Popchnij dobrze, bo skręcamy w tę prość — już do Medweży... W sieci się coś rusza i trzepie. Będą okonie na kolację.
I począł wesoło gwizdać.