Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gliżu, krępy jegomość z sumiastym wąsem, kowal w skórzanym fartuchu i „pan“.
Wszyscy oglądali nowy nabytek, któremu przyglądały się swemi latarniami dwa inne podobne graty, ciesząc się zapewne, że ten nowy kolega podzieli ich udrękę i wyręczy.
— Ach, Antosiu, Antosiu! — poco ci trzeci samochód? — biadała niewiasta.
— Ach, Julciu, Julciu! poco ci piąte dziecko! — naśladował jej powolny głos.
— Także głupie porównanie! Chodźcie dzieci! — i ruszyła ku domowi.
— Chodźmy i my. Może nam dadzą co zjeść. Ale pan na nogę upada! Wykręciła się na nakocie?
— Nie, złamana była. Leżałem sześć tygodni i niedawno uczę się chodzić.
— To może pan leżał w Nietroni? Słyszałem od wicewojewody o wypadku. To pan poznał bastjon i sanktuarjum cnoty!
— Pan Michał Białozor mnie wyleczył i miałem gościnę pańską!
— A że pan nie oszalał z nudy! Tam każde drzewo szumi: cnota skarb wieczny, cnota klejnot drogi! A dzieci przepisują po sto razy na dzień: