Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stał się w mowie grzeczniejszy i nerwy jego zdrowiały w tej atmosferze spokoju, i czasami myślał, że przecież tym ludziom musi odsłużyć. Był syty, oprany, obsłużony, traktowany jak człowiek domowy — jak równy. I już ich przestał podejrzewać o wyrachowanie i interes.
Pewnego dnia komendant posterunku policji przyjechał na rowerze i, czekając na Białozora, zasiadł przy nim na papierosa i gawędę.
— No, i jakże pan się czuje w tem pańskiem gnieździe? Nudno za miastem?
— Czasami tęskno za knajpą i ruchem. Ale to jakieś dobre ludzie!
— Ba! Strasznie honorne. Podatki zapłacone, wszelkie przepisy spełnione — nigdy skargi. Nawet z tem chłopstwem cierpią, bez sądu, żeby nie stawać z nimi na sprawie.... A chłopstwo tutejsze to, panie, czarcie nasienie. U nas, w Wielkopolsce, bywają też złodzieje — ale tu to niema uczciwego — na pokaz!
— Pewnie nędza?
— A monopol kto utrzymuje? I co takiemu chłopu trzeba? Żarcia ma do syta — podatków mało co płaci. Bydła, owiec,