Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jesienią w listopadzie przychodzą drugie raty — a kary za zwłokę pożrą zarobek.
— Możeby zaliczyli na to wartość ziemi, co wzięli na osadnictwo?
— Protasewicz jeździł o to do ministerstwa... Siedział tydzień w Warszawie, po całych dniach deptał po urzędach — wydał czterysta złotych. Nareszcie otrzymał kwit na ośmset — ale gdy przyszedł z tem do kasy — usłyszał, że przyszedł rozkaz od ministerstwa, żeby wypłaty do czasu wstrzymać... Na te koszta pożyczył na weksel.
— Ja myślę wciąż, na czemby jeszcze oszczędzić, ale wymyślić nie mogę.
— Dziecko kochane, i tak pracujesz za dziesięciu. Nie mamy w czem się ograniczać, ani więcej na barki wziąć. Trzeba to bydło sprzedać!
Zamilkli, ramionami o siebie się wsparli, i zmęczonemi głowami. Wokoło była cudna majowa noc — na wschodzie poczynało jaśnieć na zorzę.
— Niech tatuś spocznie! Nic to! Nie damy się i przetrzymamy... Gorzej było po najściu bolszewików!
Objęła go rękami za głowę i ucałowała.
— Ty już wcale nie sypiasz!