Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siły w bezpieczne miejsce. Swego rodu przyszłość! I pomyślałem, że gdyby zamiast tego, wszystkie rzuciły się na wroga, zostałby zeń suchy szkielet — garść piór, na szczycie ledwie naruszonego mrowiska. Są chwile i warunki, gdzie za mało jest myśleć i czynić tylko dla siebie. Ale to zrozumienie przychodzi po klęsce — niestety — i dlatego cietrzew odchodzi syty, zburzywszy mrowisko.
— Ho! ho! Apostołujesz rebelję! Gdy mamy wreszcie ojczyznę i własny rząd!
— Apostołuję rebelję i spisek na własne wady i grzechy. Giniemy tylko z własnej winy. To nas zmoże, zgnębi i zmiecie z tej ziemi, której ani kochać, ani utrzymać, ani obronić nie potrafimy, bo nie chcemy!... Jeśli Jelec wyjechał po zarobek i pracę na obczyznę, zamiast tu próżniaczyć i upierać się przy starych formach bytowania, miał rację — przy obecnym kierunku.
— To dlaczegóż wy głosicie zasadę trwania na zagrożonych placówkach?
— Bo my mamy moc trwania, a on był zarażony nagminną chorobą swej klasy. Zresztą jest dorosły, długi swe spłacił, ro-