Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szedł do ludzi. To ja dopiero w krzyk, ratunku, a Sichniej był z ludźmi i po głosie mnie poznał i wyratował. Ludzi pełno było — zaświadczą. Moja dola dziewczyńska, sieroca. Trzy lata we dworze służę — i nikt mnie nie zagabał, ani napastował, a taki psi syn, przybłęda, na czci mnie hańbę zrobił.
Cała ta dramatyczna opowieść — była wyszlochana, wyjęczana, że aż Sichniej mitygował:
— Cyt’ że, cyt’! Sąd mu nie daruje — prawo jest. Rozpowiedz spokojnie — jak co było, żeby panowie spisać mogli.
Ale Jelec dłużej wytrzymać nie mógł. Zwolnił się — zostawił policję w ciężkiej pracy ułożenia soczystego protokółu i schronił się do sypialni Kuleszów, gdzie wybuchnął śmiechem, któremu na całe gardło wtórował Kulesza, Suhak i nawet stary Bućko.
— To i w gazetach lepiej nie zmyślą.
— To w teatrze można pokazywać, — dogadywali, a Suhak zakończył:
— Ale i nasz chłop, jak kosi na błocie albo łże — to mu nikt nie sprosta.
— A teraz przyznajcie się, jak to Sawicki urządził?