Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W oberży zrobiła się cisza grozy. Jelec wyciągnął ręce na papierach i głowę na nich położył. Otaczała go posępna „szarość“, kłębowisko bez barwy, w którem tkwił jak owad w kokonie. Wszyscy mieli rację i oskarżyciele i sprawozdawcy i doradcy. Znoszenie tego stanu rzeczy, upieranie się w trwaniu, było absurdem, walką źdźbła z potokiem.
Wszyscy mieli rację.
I oto, w tej ciszy, usłyszał jakieś pogwizdywanie ciche i dalekie. Ktoś jeszcze szedł do oberży — ktoś niefrasobliwie wesoły. Pogwizdywanie było, jakby ten ktoś kosa przedrzeźniał o letnim zachodzie słońca. Jelec poznał — to gwizdał po swojemu wuj Michał Biołozor.
I oto mówić począł:
— Prawda — wszyscy mają rację. Ustąpić i odejść wszyscy muszą, co są próchnem — i zetlałą płachtą grobową. Wszyscy zdrajcy, odstępcy, bezduszni i bezmyślni i oszusty swego własnego sumienia. Co znaczy bezustanne narzekanie i krytyka, i obmowa i nienawiść! Lada chłystek sądzi i wydaje wyroki, potępia wszystko i każdego — od szczytu najwyższego do dołu przyziemnego.