Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stwieniem“, że Ida wzruszyła ramionami, a Białozor wstał od stołu i sięgnął po czapkę.
— Chodźmy do roboty! — zawołał.
— Idę i ja — tylko głód zaspokoję. Michasiu, bracie, puść łysą na pastewnik.
Zostali z nim pan Michał i Sawicki.
— Opowiadaj!
— Ano! Stoi wyraźnie w interpelacji, że obszarnik z Polesia, Antoni Jelec, za jakąś niewinną swawolę małoletniego chłopaka do krwi bił, a potem w bestjalski sposób się znęcał — w rany sypiąc tłuczone szkło — wskutek czego...
— Faraon! — przerwał mu okrzyk Sawickiego i wybuch śmiechu. — Faraon Woszczenko, syn Klima Zajca. To za mnie pan pokutuje. Ot, tak się tworzy historja. Zaraz panu opowiem, a potem złożę policyjny raport — a jak to zamało — jadę do samego ministra. Było tak. Dałem jakiemuś chłopcu ze wsi trzy złote, żeby mi przyniósł wódki. Rozumie się — ukradł i przepadł. Aż oto wśród gapiów przy garażu — poznaję go. Gdzie wódka? — pytam. Zaczyna się zaklinać na ojca, matkę, na Boga i wszystkich świętych, że kupił, że niósł, ale się na grobli potknął i wódka się wylała! No, dobrze! —