Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

myśląc, że tam w domu do roboty potrzebny. Cisza była skłonu lata, i oto wpadł mu do uszu dziwny odgłos — monotonny, równy, ni to huk, ni to szum — ni to muzyka. Stanął, rozejrzał się w kierunku, całą uwagę w słuchu skupił i nagle zrozumiał i rozpromienił się.
— To u nas. Maszyna idzie! Młócą!
I stał zasłuchany. Stanęły mu w pamięci długie zimy, gdy brat spędzał miesiące, dozorując żmudnej pracy najemnych cepów — gdy wieczorem zbierali ziarno i przenosili z toku do tymczasowego spichrza w pustym czworaku — jak potem zdobyli się na ręczną młocarnię, którą często sami kręcili, gdy nie było pieniędzy na najem.
Wiele takich zim i ile w tych zimach takich dni mroźnych, śnieżnych, wietrznych, w tym mozole pierwotnym — o chleb!
Ogarnęła go bezmierna radość, triumf — wdzięczność — poruszyły się usta, rozpromieniły oczy — w niebo zapatrzone — a potem ruszył żywo, coraz prędzej — na ten sygnał — na to wołanie coraz donośniejsze.
I oto był ze swemi — w wirze roboty.