Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan, psia mać. Kpiny stroi — mruknął i splunął za nim.
Tymczasem dwór Protasewiczów rozłożył się szeroko za wsią — zabudowany dostatnio, osadzony, ogrodzony — przed oczami wędrowca uradowanemi, że nie patrzą na pustkę i ruinę.
Wkroczył pan Michał w kasztanową wysadę i przed pięknym domem ujrzał na trawniku w wygodnym trzcinowym fotelu — zaczytanego profesora Szczytta we własnej osobie. Psy podniosły alarm na obcego — więc profesor oczy od książki oderwał.
Aquila albicilla! — zawołał radośnie.
— Do usług! — odparł pan Michał.
Uścisnęli szybko prawice.
— Wyglądam ciebie i wyglądam. Chciałem już sam do was jechać. Cóż słychać ciekawego?
— Znalazłem cmentarzysko wojenne. Pięć sypanych kurhanów. Możemy rozkopać. I wycyganiłem od chłopa cały worek starych ksiąg i papierów, zrabowanych z jakiejś starej, unickiej cerkwi.
— Przyniosłeś?
— Parę w zanadrzu. Boję się, że przemokły.