Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Za wiele naczalstwa tam bywa, a ja za długo sołdatem byłem. Zmierziło mi się. Ale na robotę tam się zgłoszę, jak tu skończę. Panicze Tatrę rozbiją prędko, ganiając z tą jakąś piękną panią, co zjechała na wakacje. Do listopada tu się niedaleko kręcić będę, a jak pan Jelec się nie rozmyśli — to zbiorę na drogę do Afryki i przyczepię się do niego. Języki zna — to grunt.
— Żebyście tam nie zaczęli tęsknić za powrotem tutaj.
— Ja, nie! Dogodzili mi tu dosyta!
Zaczął z pasją manipulować pilnikiem. Nachodził nań paroksyzm wściekłości i nienawiści.
Pan Michał ubrał się w grubą, samodziałową kurtę, długie buty, skórzaną czapkę — na plecy zarzucił starą derkę i ruszył pieszo do Konotopu, nie dbając o deszcz.
Gdy tak szedł — prostując sobie drogę polami i znanemi sobie przesmykami wśród błot, przypominał sobie swą męczeńską wędrówkę przez pół Sybiru i całą Rosję bolszewicką i duszę miał pełną wdzięczności do Boga, że go skrzepił, zratował setki razy i doprowadził do gniazda.