Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niema nikogo, paniczu. Poszli do kościoła.
— Wszyscy!
— Ino stary pan — nie zduża i pacierze baje przy pszczołach.
— Pojechali wszyscy?
— Poszli — zaraz po doju. W niedzielę u nas koni brać nie wolno — na paszy są!
Poszedł do pasieki. Dziad Kajetan zapatrzony na krętaninę pszczół, siedział na kamieniu i nizał paciorki różańca.
— Dzień dobry, dziadziu. Jedźmy i my do kościoła. Zaraz maszynę przygotuję. Zaspałem szpetnie.
— A dobrze, dobrze! — ucieszył się stary. — Ja bo, widzisz, już dawno nie byłem. Zdeptane nogi. Bieda! Zaraz, kitel zmienię i jestem!
Po chwili już sunęli dobrym pędem i stary gawędził:
— Jakem się tu dobił — jak do portu, rozbitek. Zastałem trzy pnie w kłodach — a teraz całe miasto pszczół. Od trzech lat już dają po kilkaset złotych dochodu, i ja stary nie czuję się ciężarem. Zresztą ten ród — to jak pszczoły. Miód noszą i gniazda bronią. Nie mają innej złości. Łaska ich słodka!