Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

surdut rzucony niedbale, bo się zgrzał okrutnie, a ten mały dowód troskliwości napełnił go taką radością, jakby wyznanie najczulsze.
Przed obiadem umyli się wszyscy przy studni i zasiedli do posiłku krótkiego z humorem, śmiechem i wilczym apetytem.
I znowu kipiała robota, znojna, ciężka ale jakże ochocza i kipiała do późnego wieczora, bo nazajutrz była niedziela i chmurzyło się na zachodzie.
„Michały“ namówili go do kąpieli i dopiero zupełnie wieczorem wrócili orzeźwieni, śpiewając. Po wieczerzy dzieci, bardzo senne, ulotniły się — a pana Michała wywołała Ida.
— Rozstrzyga się mój los! — rzekł Jelec do Białozora.
— Zwieźliśmy dwieście kop. Byle się nie zasłociło. Jutro trzeba na mszę, Bogu podziękować. Zboże pełne i ciężkie. Owsy już bieleją! — mruczał wpółsennie Białozor.
Za drzwiami rozległ się głos pana Michała gderliwy i ziewający. Wszedł i odrazu napadł na Jelca.
— Co ci tak pilno, że ludziom tchnąć i spać nie dajesz. Zamęczył nas obu z chłop-