Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Masz jakiś konkretny plan? — spytała spokojnie.
— Mam. Wyjadę do Afryki. Do Algieru. Mam tam znajomego kolegę ze szkół, poznańczyka. Był jeńcem — ożenił się z Francuzką i tam ma posadę.
— A z Łuczą co będzie?
— Zostawię ci plenipotencję.
— Mnie.
— A komuż? Przecie Łucza nasza: twoja i moja. I przecie nie powierzę jej Nieumierszyckiemu! Tutaj nie zostanę. Nie chcę, nie mogę! Zresztą i ty nie powinnaś na to pozwolić! Jestem na pochyłości i wreszcie i ty mnie nie wydźwigniesz. — — Nie każ mi dalej w tych warunkach i wśród tych ludzi żyć. Dławię się upokorzeniem i wstydem i buntem na to, co się tu dzieje!
— Nie żądasz przecie, żebym ci w tej chwili odpowiedź dała. Muszę to ojcu powiedzieć.
— Ja powiem. Dziś wieczorem.
— Dobrze. Będziemy razem.
— Powiedz, czy w tobie niema buntu nigdy?