Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy byli niedaleko już swej zatoczki, i zmierzch z łóz wypełzał, nagle obydwa drgnęli na szum i gwizd — podnieśli głowy.
Ich ptak płynął nad wodną roztoczą — na szeroko rozwartych skrzydłach — wolno, majestatycznie.
— Panuj! Cześć ci! — rzucił mu Michaś.
Czółno skręciło pod ręką pana Michała, otarło się o brzeg, stanęło u celu.
— Jesteście! Czekam tu na was! — ozwał się serdeczny głos.
— Gabryk! — wykrzyknął Michaś.
Szczupły, wysoki młodzik, w czarnej sutannie, przytrzymał czółno i wciągnął je na ląd.
A potem uścisnął go pan Michał, porwali się w objęcia z bratem i obładowani, ruszyli ku domowi.
— Ojciec czeka na was. Chce, żebyśmy przed jutrzejszem żniwem w pole poszli — na pacierze z ziemią kochaną. Zboże piękne — widziałem z drogi od miasteczka.
— Toś dzisiaj przyjechał?
— Onegdaj. Na całe wakacje.
— A skrzypce masz?
— A jakże! A ty na łucznika się kierujesz. A co się to rusza w tym worku?