Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ładnieście go nauczyli — zauważyła do Pawła.
— Cicho, bąkało! — krzyknął Szymon. — Czyś zwarjował, Pawle, jeszcze go namawiać? Obraza boska taki śpiew! Tfu! Aż w uszach świdruje. A zasię mi z chaty z taką kolędą! A to skaranie boskie! — Cała uciecha nieboraka — zaśmiał się Żużel, gładząc rozczochraną głowę chłopca. — Ale żeby wam w izbie nie dokuczał, zabiorę go z sobą na jezioro. Siarczysty mróz. Trzeba oczyścić przeręble.
Obadwaj włożyli kożuchy, wzięli siekiery i wyszli.
Na dworze było jak w dzień jasno, śnieg skrzypiał pod stopami. W wielkiej ciszy zimowej nocy, rozległy się dwa głosy: jeden młody, silny, dźwięczący weselem i radością, drugi niepewny, chrypliwy, rozbity. Śpiewały razem:

Hej, w dzień Narodzenia Pana prawdziwego,
Ojca przedwiecznego Syna jedynego,
Wesoło śpiewajmy, chwalę Bogu dajmy!
Hej, kolęda, kolęda!

Śpiewając, zbiegli na szklistą ton jeziora, z którego wiatr zegnał najmniejszą odrobinę śniegu i ślizgając się, szli od przerębli do przerębli, rozbijając w nich lód siekierą. Nagle u jednego z tych otworów idjota się zatrzymał, przykucnął nad brzegiem i zaczął przebierać palcami w lodowatej wodzie.
— A co tam, Justek? — spytał Paweł, idąc dalej.
— Wjuny! (piskorze) — zapiszczał, nie ruszając się z miejsca.
Żużel wiedział, że połów tego specjału był namiętnością biedaka. Darmo bił Szymon, z cierpliwością i uporem Karaiba chłopak siadywał nad przeręblą, w najsroższy mróz czatował wytrwale na te drobne rybki, łowił je garścią, napychał kieszenie