Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

całym szóstaku na wódkę, Pawła po ojcowsku ucałował w głowę i uwolnił na cały dzień do matki.
Mularzowa przyjęła syna pierwszy raz uśmiechem radości. W chatynie było ciepło i zacisznie, stół czysto zasłany, a na nim jedzenie, które lubi i dzbanek piwa.
— Co to za gody, matko? — spytał.
— Oj, gody, wesołe gody! Szymon wstąpił do mnie i mówił, że jak rodzonego cię polubił, żeś dobry i posłuszny. A wiesz, jaki gościniec przywiózł? Ażem olśnęła, ujrzawszy! Chodź, uciesz się, nieboże!
Otworzyła drzwi od alkierzyka i oczy Pawła spoczęły zdumiałe na nowiuteńkim stroju mieszczanina. Nic nie brakło. Były wysokie palone buty z podkówkami, granatowa sukienna świta, podsyta futrem, szeroki czerwony pas z cienkiej włóczki i wysoka barania czapka. Obok matka Agnieszka ułożyła śnieżną bieliznę.
— Chryste! — wyjąkał parobczak. — Toż więcej warte, niż moja roczna pensja! Kiedyż ja za to odsłużę?
— Życie długie, będzie czas — pocieszała go matka, nie wiedząc, że na to słowo zawrzała w nim zgroza. — Umyj się, chłopcze, ochędóż. Rzuć do pieca te twoje obrzydliwe łachmany a tymczasem obiad podam.
«Obrzydliwe łachmany!» Żebyć ona wiedziała, jak on je zdejmował powoli, z żalem, jak każdej szmatce przypatrywał się długo, nim ją odłożył na stracenie, żołnierskie spodnie, sinej bluzy strzępy, nawet rzemyk u pasa... Odbierano mu ostatnie pamiątki tamtego życia, ostatnich kolegów dalekich wędrówek i szału. Tak, szmaty to były, którychby się żebrak powstydził; ale on się zżył z niemi, pokochał prawie. Były lekkie, jak on lekceważące wszystko i zuchwałe w nędzy. Teraz nakładano mu ostatni łańcuch, jakby mundur porządnego żywota i cichego mieszczańskiego stanu. Miał ochotę nogami zdeptać wspaniały dar Szymona i kląć.