Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na wschodzie jaśniało. Wsunął się do stodoły i pogodzony z losem i dolą, twardo zasnął.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Za Bałkanami w Turcji pułk ochocki szedł do ataku. Prażyły go kule jak grad. Co chwila ktoś się odrywał od szeregu, kładł na ziemi, zdawał broń. Luka się zapełniała, następni szli z zapałem po trupach dalej, nie widząc nic wokoło, objęci tumanem dymu i ognia. Za nimi zostawał pomost z ludzi. Piersiami do ziemi, rozkrzyżowany leżał żołnierz. Zdeptali go i poszli, a on długo się nie ruszał. Nareszcie porwał się na klęczki. Miał czarną plamę na piersi, pod nią strumień ciepły i czerwony. Szeroko otworzył oczy i w niebo je podniósł. Widział w nich podziw niemy, żal i smutne pytanie.
Rękoma rozdarł mundur. Z pod niego błysnął krzyżyk biały na czerwonej tasiemce. Krew biegła i biegła, a on ją palcami zbierał, zatamować chciał, lała się przez palce. Znowu spojrzał wgórę bez jęku, tylko z tem osłupiałem zdziwieniem i trwogą niemą. Potem osunął się na bok i cisnąc ranę, ułożył się spokojnie, jak do snu, i oczy przymknął.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W straży poleskiej czekano na niego. Niewiadomo, czy wrócił.