Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zdjął z siebie torbę, strzelbę, pas z blachą, otarł połą twarz i włosy i siadł za stołem.
— A cóż, tatusiu, byli złodzieje? — zagadnęła dziewczyna, podając mu misę kapusty i bochen chleba.
— Byli. Dostał się cygan tylnemi drzwiami od rzeki do stajni, żyd zdala czekał. Ja pod ścianą leżałem i wpuściłem go do stajni a potem wypuściłem.
— Wypuściliście złodzieja? — dziwił się Marek.
Strażnik zaśmiał się swobodnie.
— Wypuściłem, a on mnie naco! Drzwi otworzył, klacz wierzchową pana prowadził na uździenicy. Ja jedną ręką za uzdę, drugą za jego czuprynę i potrząsnąłem, jak gruszą. Puścił cugle ze strachu, klacz wróciła do żłobu, a ja jego buch... w rzekę! I koniec, nie było co więcej wartować, więc poszedłem do domu.
— Aaa! — podziwiał Marek.
Strażnik podniósł do ust łyżkę strawy.
— A jego nakarmiłaś? — spytał córki.
— Nie, tatusiu. Zapomniałam...
— O czemże myślałaś! Dawno przyszedł?
— Niedawno, będzie godzina.
— Aha, to niedawno? Cóżeście robili tyle czasu, że głodu nie czuli? Siadaj, Marku, i jedz.
Parobczak posłuszny i snać tęgo głodny, nie dał sobie dwa razy zaproszenia powtarzać. Johenia też usiadła między nimi i tak we troje jedli z jednej misy, obyczajem chłopskim, milczący i skupieni. Marek, co mu się nigdy nie zdarzało, zagaił pierwszy rozmowę.
— Jaby was poprosił o łaskę.
— Aby ta łaska nie była z pańskiego lasu, to gadaj śmiało.
— Naco mnie pański las! O wasze własne prosić będę. Żebyście córki nikomu nie dawali, aż ja wrócę.
— Oh, a jak ona będzie się napierała?
— Nie będzie, ona poczeka... Ja wam nierówny może, ale my przystali do siebie. Włókę pola mam, towaru piętnaście i klaczy parę...