Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakiś ty głupi, Marku! Głupszego na świecie niema.
Ale chłop wracał uparcie do jednego pytania:
— Poczekasz na mnie sierotę? Zastanę ciebie?
— Zastaniesz.
— Nie dasz mnie wziąć tej pierwszej kuli?
— Nie dam. Oczy wypłaczę, a nie dam!
— Daj tobie, Boże, za to złotą dolę, zoreńko ty moja jasna!
Wziął ją za ręce i pociągnął ku sobie.
— Jabym na ciebie patrzył i patrzył ciągle!
Na piersi jej błyszczał krzyżyk posrebrzany i drgały szklane perły pod szybkim oddechem.
— Daj mi ten krzyżyk! — poprosił, sięgając w zanadrze i dobywając nieśmiało jaskrawą wstążkę.
— Jam ci to kupił. Weźmiesz?... — spytał prosząco.
— Dziękuję — odparła z uśmiechem, zdejmując krzyżyk z szyi.
Gdy mu zawiązywała, uzuchwalił się do tego stopnia, że ją wpół objął i ogniście pocałował. Jednocześnie na dworze rozległy się szybkie kroki i wesołe gwizdanie. Łyska, śpiący pod ławą, wypadł, radośnie skomląc, a młodzi odskoczyli od siebie. We drzwiach stanął człek barczysty, żylasty, prostej postawy. Borsuczą torbę miał przez ramię, strzelbę na plecach, w ręku kij okrutny.
— Niech będzie pochwalony! — pozdrowił i bynajmniej niezdziwiony obecnością parobka, ciągnął dalej prędkim i urywanym tonem:
— Zachodziłem do twojej chaty. Niema, powiedzieli. Dobrześ zrobił, żeś przyszedł. A co? Wzięli? Wiedziałem, że wezmą! Na dobre tobie wyjdzie służba. Chłopczysko z ciebie poczciwe, ale nieobrotne i zahukane. Ho, ho, jak wrócisz, inny będzie rezon! Dońku, daj wieczerzę! Zmachałem się okrutnie.