Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nieprawda! Ja wam odpowiem: Na wieki wieków!
Umilkli naraz oboje, niewiadomo dlaczego. Dziewczyna cofnęła się nieco w cień i sięgnęła po kądziel, — chłop skubał końce pasa, onieśmielony.
— Joheniu! — zagadnął nagle, podnosząc głowę.
— Czego chcecie?
— Jaby wam coś powiedział.
— To gadajcie!
— Na Jordan cztery lata będzie, jak ja was zobaczył w cerkwi.
— No, to co?
— I pokochał...
Fala krwi rzuciła się im jednocześnie do twarzy i znowu, po dość długim przestanku, chłop podjął:
— Prawią ludzie, co wy z lachów! Prawda?
— Prawda.
— Nu, to wy mnie nie zechcecie. Dumał ja tak i milczał... Teraz pójdę, taj zginę!
— Durny ty! — odparła lakonicznie i dobitnie.
Żywość jej gniewała nieśmiałość taka i niedomyślność. On zniósł to spokojnie, ale o krok postąpił jednak.
— Joheniu!... — zagaił znowu.
— No czego?
— Jabym wam coś powiedział...
— No, toż słucham.
— Żeby wy poczekali na mnie.
— Czego?
— Możeby ja czego się dosłużył, porozumiał między ludźmi. Jabym wam chciał panowanie dać. Ja prosty cham, ale ja was tak miłuję, że bez was całkiem zeschnę i takby was uważał, jak obrazek święty! Jaby was na rękach całe życie nosił Strach, jak ja was miłuję!
— A nacóż wy czekali cztery lata?
— Śmiałości nie miałem. Za nic nie odważył się. A dzisiaj...