Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zająknął się i urwał.
— Cóż dzisiaj?
— Żebyście po wodę nie wyszli, tobym już nie żył...
— Czemu?
— Bom już wisiał na waszym dębie.
— Matko cudowna! — krzyknęła dziewczyna, obejmując wzrokiem jego potarganą świtę i zbrukany pas.
Chłop najspokojniej ciągnął dalej:
— Mówiła cyganka: zginiesz; więc myślę sobie: poco czekać tej kuli i iść tak daleko po nią? Nóg szkoda! Więc zaszedłem pod dąb, popatrzyłem w wasze okna, taj pas założyłem na gałąź. A wyście przyszli przed studnię. Myślę: popatrzę trochę; a potem myślę: straszno wam będzie trupa, chciałem dalej iść. Aż tu pies wypadł i wyście się odezwali. Tak i zapomniałem...
Dziewczyna była biała jak kreda, oparła się o ścianę i zajęczała, załkała okropnym płaczem. Marek urwał przerażony.
— Czego wy płaczecie? — zagadnął.
Wówczas i jego jakiś niepojęty żal ogarnął.
— Joheniu, zuzulo! — rzekł łagodnie. — Poczekajcie na mnie, aż wrócę...
— A cóż ja będę robić! — odparła niewyraźnie.
— Nie pójdziecie za nikogo?
— Za nikogo!...
— Ni za lacha, ni za pana?...
— Za nikogo.
— By i kniaź przyszedł?...
— Nie pójdę... Tylko się wróć!
— To i lubisz mnie, hołubko?...
— Już cztery lata wyglądam co dnia! Panie Boże! Dziś mnie tak coś trapiło! Jakby palec boski. Czemuś ty czekał? Czemuś ty nie przyszedł?
— Bałem się! Żebym ja wiedział!