Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w czółno, usiadł w końcu i wziął do rąk wiosło; stary otarł dłonie o kożuch, przeżegnał się i począł spychać łódkę na wodę. Przedtem jeszcze napił się z rzeki brudnej wody i hałaśliwie utarł nos. Ruszyli.
Czółenko wbiegło na wodę i skakało, jak żywe; parła je fala, smagana wichrem jesiennym; sunęło, jak kaczka, wzdłuż brzegu. Naprzeciw sterczały szczątki dawnej grobli, porosłej wierzbami, wśród drzew czerniało mnóstwo wielkich krzyżów. Mijając je, Marek odkrył głowę i trzy razy się przeżegnał. Potem zaczął znowu wiosłować, grobla została wtyle, minęli przystań, wkoło nich rozesłała się dziczyzna tataraków i szuwarów i ponury wieczór listopadowy. Miasto zacierało się we mgle, jak fantasmagorja. Zapanowała cisza.
— Marek, daj tytoniu! — zagaił stary gawędę.
Młody podał kupioną paczkę i milczał.
Po chwili dwa czerwone punkciki zaświeciły na łódce.
— A co? Przyjęli cię?
— Przyjęli.
— Aaa! A kto z tobą był?
— Pawluk.
— To on teraz, jak ciebie nie stanie, w «prystupy» do twojej macochy pójdzie.
— Aha.
— Na twoją gospodarkę?
— A jakże. Pójdzie.
— Aaa! A ty dopuścisz?
— A cóż! Ja pójdę na służbę. Żebym nie poszedł, inna rzecz, a tak, wszystko przepadło.
— Toż wrócisz za cztery lata.
— Jest taki, co wraca, ale nie ja. Nie z mojem szczęściem wracać. Pójdę... ta zginę!...
Fale pluskały i gwizdał wicher. Na skargę młodego, towarzysz nic nie odrzekł, tylko głową pokiwał.