Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spędził młodość, nie było żadnego gwałtownego wyrazu, tylko martwota przykra i powaga łagodna. Nie zaczepił nikogo, ani pić szedł, a pozór miał tak uczciwy, że gdy przystanął przed sklepikiem u przewozu, żydówka bez trwogi spytała, czego mu potrzeba.
Wziął tytoniu paczkę i, odwinąwszy połę sukmany i kożuch pod nią, dobył szmatkę płócienną, w której rogu zawiązanych było kilka miedziaków. Zapłacił bez targu i łajania należność i wahająco spojrzał po wnętrzu kramiku. Żydówka, coraz pewniejsza uczciwych zamiarów kundmana, rzuciła mu przed oczy wstążek garść.
— Kupcie, nowobraniec, dla swojej dziewczyny! Po cztery grosze łokieć, taki pański gatunek!
Chłop głową przecząco pokręcił. Wydostał z zanadrza fajkę, napełnił, zapalił i zabierał się do odejścia. Z pod oka spojrzał na wstążki, pomyślał, najczerwieńszą wziął w palce i, niepewny, to ją oglądał, to szmatkę z miedziakami. Nareszcie czworaka położył na desce, obejrzał się, czy go kto nie śledzi, i szybko schował swe kupno za świtę i koszulę na piersi.
Deszcz ściekał mu z długich włosów, szklił się na szorstkiej odzieży, błoto skorupą oblepiło lipowe postoły. Wieczór się zbliżał, w mieście poczynał wzbierać i huczeć gwar rozbawionej młodzieży. Nasz chłop popatrzył w stronę szynku, ale pożałował reszty miedziaków i brnąc w szlamie i wilgoci, zeszedł do czółen, długim rzędem stojących u brzegu. Większość była pusta, w jednem siedział stary kołtunowaty właściciel, zajadając czarny chleb i głowę solonego śledzia. Marek przystanął.
— Czy wy zaraz do domu? — zagadnął.
— Zaraz.
— Zabierzecie mnie?
— Siadaj!
Rekrut wszedł po kolana w wodę, stamtąd