Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Za serce mnie wzięła tem słowem, jako matka. Przepędziłem precz swachy.
A Kacper na jesieni, jak legł, tak i nie wstał, a w adwencie pochowaliśmy go. I jednego chleba biedak nie spożył z tego zagona.
— Bezrozumny był — rzekł dziad.
— Oho, wcale! Uczony był, piśmienny. Z każdym do rzeczy pogadać mógł.
— No i co z tej nauki mu przyszło? Kto go teraz wspomina, żałuje? Kto pacierz zmówi?
Antoni umilkł, zamyślił się. Stary, jakby wiedział, co potem przyszło, co teraz było we młynie.
Po chwili znowu opowiadać jął. Rad był mówić tak wszystko pokolei takiemu, co rad słuchał. We wsi ludzie te dzieje znali i ktoby tam słuchał historji Antka Żórawla, młynarskiego parobka. Mieli dość swoich spraw i kłopotów.
— Pochówek miał Kacper bogaty i płaczu po nim było i matczynego i żoninego. Dzieci jeszcze małe, głupie, to ich to nie obchodziło. Potrochu żal przeszedł. Chorzał tyli czas, to i kłopotu było z nim niemało, a w robocie znaku nie było, że pomarł. Dawałem wszystkiemu rady. Aż i na mnie bez pory koniec przyszedł. W marcu we młynie robota była, wicher ostry, stałem u kosza, sypałem ziarno, wtem raptem jak coś zatrzeszczy, jak się coś na mnie zwali, i już nie wiem, co się dalej stało. Wiatr się odwrócił raptem, śmiga trzasła, wiązanie we środku pękło i wzięło mnie pod siebie.
Wydobyli mnie nieprędko, w kawałkach. Noga była złamana w biodrze, rozduszone piersi, rozkwaszona głowa, nic nie ostało całego. Żebyż mi dali w spokoju ducha wtedy wyzionąć, nie ratowali, nie wozili, nie cucili! A to tyle męki przecierpiałem i tyle było ze mną fatygi i taki koszt!
— Boś snać potrzebny był komuś.
— A właśnie, że już nie. Całe lato wyleżałem