Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w szpitalu. O Jezu, co za męka była, a przecie nic się ze mnie dawnego nie ostało, ni mocy, ni zdrowia i nikomu już z ludzi na nic się nie zdam.
— Mniemasz, że słabszych niema nad ciebie?
— Skądby? Nie może być!
— I nieszczęśliwszych i biedniejszych?
— Nie.
— A ja ci powiadam, że jeszcze dobrodziejem będziesz i tramem czyjegoś domu.
Antoni popatrzał na dziada. Siedział, cały jasny w blasku ogniska, i swemi ślepemi oczami kędyś patrzał w górę. Zdało się Antoniemu, że widzi przez polankę sznur na olchowej rososze.
— Nie, dziadu, nie będę już robił i służby innej szukał. Dość służyłem, dość się nażyłem. Onegdaj wróciłem ze szpitala. Stara młynarka w grobie, a u Magdusi drugi mąż. A ja niepotrzebny, bo bez mocy, a teraz zima idzie, żórawiom gniazd niema, ni żeru. Trzeba ciągnąć silnym za morze, a słabym ostać w borze. Ot, jako w pieśni śpiewają.
Umilkł, zgarbił się, rękami objął kolana i w żar się zapatrzył. Wtem stary się poruszył, przechylił głowę, nasłuchiwał.
— Co słyszycie? — zagadnął Antoni.
Dziad powstał.
— Słyszę dziecinny płacz sierocy. Iść nam trzeba. Chodź, a zabierz, co twoje.
— Moje? Nic nie mam.
— Myślałem, z młyna co wziąłeś!
— Ale. Sznura kęs.
— Zbierz nieco gałęzi suchych, uwiąż weń, ile zdążysz unieść. Tam trzeba!
Antoni znowu usłuchał rozkazu. Gdy brzemię zarzucił na plecy, stary ujął go za rękę i poszli. Księżyc świecił i Antoni myślał tylko, by dziad się nie potknął, nie zaczepił o gałęzie i tak wyszli na drogę do miasteczka.