Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szedł i szedł ścieżką pobok gościńca, zamyślony, patrząc pod nogi. Napędził go wóz z workami. Chłop szedł w piachu, żeby ulżyć koniowi.
— To ty, Antoni? Nie poznałem zdala. Myślę, jakiś cudzy włóczęga. Toś już ze szpitala wrócił?
— A onegdaj.
— Nowiny we młynie zastałeś — zaśmiał się chłop.
— Aha! Kobiecie bez mężczyzny nijak żyć.
— Teraz sobie tęgiego dobrała. Nie bardzo się tobą ucieszyli — na zimę.
— No, wiadomo. Robić nie mogę! Do czego się wezmę, to za chwilę z rąk leci, a w oczach świat się kręci. Musiałbym leżeć i żreć tylko z miesiąc. Nie można tak, rozumie się.
— To co myślisz robić? Starcować idziesz?
— Niedaleko zawędruję. Noga przecie krzywo się zrosła i do chodzenia się nie zdała.
— No, to chyba nie przebędziesz zimy.
— Pewnie, że nie.
— Młynarka powinna ci była zapłacić. Tyle lat przebyłeś.
— A kiedy słowa nie rzekła.
— Głupiś! Albo jest taki, coby z dobrej woli dał? Na sąd podaj!
— Nie chce się. Tyle lat karmiła, opierała, oszywała. Wstydno mi.
— A toć za jej pierwszego w ostrogu odsiedziałeś. Dała ci co za to?
— Nie. Mało strachu było i kosztu, a takoż nieborak zmarł, a w tej bitwie tom też tłukł.
— Ale zagon przecie oni utrzymali.
— Jużci, bo ichny był.
— No, jak ci oni takie dobrodzieje, to ci nie bieda.
Piasek się skończył, więc chłop na furę siadł i ruszył żywiej i na pustej drodze został tylko wolno