Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

deki, pedeki, esdeki i legjon innych. Nam nie wolno nazywać się Litwinami, ani Polakami, bo Litwin to ten, co mówi po litewsku, siedzi nad Szeszupą lub Niemnem i na Polaku psy wiesza. Polakami też nam nie wolno się nazywać, bo tu nie Polska, ale Kresy i Białoruś, więc możemy się nazywać kresowcy, a kto bardzo uparty przy tradycji, temu wolno być białorusinem z polską kulturą. Uważa pan, my jesteśmy bzpkeki! Słuchaj, Hrehorowicz, powiedzno to gładko!
— Odczep się ty ode mnie!
A Hryncewicz się śmiał, aż echo szło po wodzie.
— Uważa pan, przedtem żyd był żyd. Icek, Szloma, Meir czy Symcha. Handlował, targował, zajmował się pachtem, wódką, lasem, szczeciną. Teraz jest bundysta, sjonista, strzela z browninga i handluje proklamacjami. Prawda, Hrehorowicz?
— Ot, nie łomócz tyle, bo kaczki przepłoszysz!
— Jeszcześmy nie na ciągu. Czy pan pamięta wiersz Mickiewicza: Trójka koni?
— Pamiętam.
— Otóż całe szczęście, że to gryzienie się i wierzganie tak się skończy, jak u Mickiewicza w tym wierszu.
— Szczęście?
— A szczęście, bo inaczej pozabijałyby się na śmierć, a przy tej sieczce zastanowią się i opamiętają. Jak wolność rodzi warchoł i nienawiść, trza widocznie jeszcze niewoli. A toć uczyniła się teraz orgja nienawiści. Ot, jeden Hrehorowicz może uchował swą miłość w całości.
— Ot, rozbałakał się, jak kura amerykanka. Zgłumisz polowanie całkiem, jak nie ścichniesz.
— Już. Gaszę cygaro i baczność.
Czółno stanęło, ukryte w sążnistych oczeretach i sitowiach, znieruchomieli ludzie, że strzelbami w ręku, z wytężonym wzrokiem na niebo i wodę. W powietrzu