Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po wodzie i uchwycił za kolek płotu, a pod stopami uczuł grunt.
Więc choć tkwił w wodzie po szyję, oprzytomniał, przetarł oczy i obejrzał się. Przewrócona łódka czerniała opodal, dzieci nie było śladu. Przeraził się w pierwszej chwili, ale wnet potem począł myśleć o własnym przedewszystkiem ratunku i trzymając się płotu, posunął się, brodząc, w stronę dębów, ale po paru krokach stracił grunt pod sobą, a czując, że kostnieje z zimna, wydźwignął się na płot i zaczął z całych płuc wołać, bo ujrzał na widnokręgu czółno.
Odpowiedziano mu. Chłop wiosłujący skręcił ku niemu, drugi, siedzący wziął też za wiosło, parli chyżo, a gdy się zbliżyli, poznał Grzegorzewski długonogą, chudą postać Hrehorowicza i jego głos nosowy, powolny:
— Jezus, Marjo! A toż Wicek! Cożeż to się stało?
— Szukajcie dzieci! — odpowiedział, szczękając zębami.
— Jakich dzieci? Właź prędzej do czółna, okryj się kożuchem!
— Z dziećmi popłynąłem, z Irenką i dwoje chłopskich. Ot, tam, wywrócone czółenko; dzieci może utonęły, trzeba szukać — wołał bezładnie.
— Ii — rzekł flegmatycznie Hrehorowicz — te dzieci pięć razy na dzień wpadają do wody, tyle im to znaczy, co kaczce. Ale ty, żebyś febry nie dostał! Ot, jak my się spotkali śmiesznie!
Zaśmiał się cicho, pokazując wilcze zęby. Chłop wioślarz przytrzymał czółno u płotu i Grzegorzewski znalazł się w niem, okryty kożuchem, skulony i dygocący. Wiosłując razem z chłopem, Hrehorowicz mówił:
— Na samą porę my nadjechali. Ja dziś robotę rzucił wcześniej, tak ciebie chciał powitać i na prostki popłynęli, jakby umyślnie tędy. Poszukaj w torbie