Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wych oczkach bystrość i figlarność a w zadartym nosku wrodzoną impertynencję i śmiałość. Wyrośnięta i chuda, miała niepomiernie długie ręce i nogi opalone wichrem na bronz i podrapane.
Weszła w podskokach i przypadła do stołu, ostentacyjnie nie patrząc na gościa.
— Przywitaj się — rzekła matka.
Dziewczynka, siedząc, zaszurgała nogami po podłodze i kiwnęła głową. Ukłonił się jej Grzegorzewski i dostrzegł w oczach tajony śmiech i drwinę. Zubowiczowa zerwała się z miejsca.
— Pan mi wybaczy. Krowy przyszły, muszę iść do obory. Irenko, usłużysz panu i zabawisz, aż wrócę.
Zostali sami, naprzeciw siebie, obserwując się nieznacznie. On szukał tematu do rozmowy, podrażniony drwiącemi błyskami oczu dziecka.
— Panna Irenka ma lalki? — spytał wreszcie.
— Bo co? Pan się chce niemi bawić? — odparła.
— Właśnie. Będziemy się razem bawić.
— To niech pan sobie sam zrobi. U mnie niema.
I prychnęła śmiechem.
— A w cóż się panna Irenka bawi?
— Mnie niema kiedy się bawić. Jam mam co robić.
— A cóż panna Irenka robi?
— Mam swoje gospodarstwo na wyspie.
— A gdzież to?
— Niech pan znajdzie, kiedy ciekawy.
— Taka panna Irenka niegościnna.
— A pan długo u nas będzie?
— Długo, może parę tygodni. A panna Irenka tu już dawno?
— Od zawsze. Ja tutejsza.
— A panna Irenka książki czyta?
— Zimą wuj każe, a jakże. Zimą niema gdzie uciec.