Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W tamtym tygodniu można było do dworu płynąć. Teraz gdzie się utopić?
— Pan Hrehorowicz w domu?
— Kto?
— No, dziedzic Jeziora.
— Nie znam.
— Jakto nie znasz? No, dokądże jedziemy?
— Do Ozera.
— Ozero, Jezioro przecie. Jakże się dziedzic wasz nazywa?
— Dzieci? Jest mała Jarynka.
— Nie dzieci, ale dziedzic, właściciel. Któż we dworze mieszka?
— No, któżby? Ozerski pan i Zabowieżycka.
— A jakże się pan nazywa?
— Mnie co za dzieło, jak on się nazywa. Wiadomo — Ozerski pan. Ja jemu nie stanę mówić Iwan czy Kuźma.
— Ale on Polak?
— Wiadomo, jak pan to i Polak, lach.
— A ruskich panów tu niema?
— Nie, jak ruski to barin, albo generał.
— A wy sami ruski?
— Ja tutejszy, z Teremnego, tam za rzeką.
— Nie macie gruntu?
— Jakto? Mam pół nadziału.
— To dlaczego służycie we dworze?
— Dużo bydła jest, to ojciec do dworu mnie dał, żeby dostać szmat łąki, na siano.
— To u was nie brak chleba?
— Kto słaby, albo hultaj, albo pijanica, temu brak
— A buntów tu u was nie było?
— A chodzili chłopy tamtej zimy. Pokręcili się trochę, jak durne, u nas nie byli.
— Czegóż chcieli?
— Kto ich wie? Gadali, że trzeba zabastówkę robić, dwory od panów odebrać.