Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zimie żyta, lub obszary nieużytków, garby lotnych piachów. Gdy wjechali na jedną z takich wypukłości, ujrzał przed sobą rzekę, szeroko rozlaną, bez śladu mostu lub jakiejkolwiek przeprawy.
— Jakże to? Wpław pojedziemy? — spytał.
Ale Sachar, skulony na przodzie wozu z kolalanami pod brodą, odparł najspokojniej:
— Ni, wody nadto.
I zatrzymał wóz nad samym nurtem. Wtedy ujrzał Grzegorzewski wepchnięte w krzak łozy nadbrzeżnej czółno, w którem spał chłop.
— Niechaj pan wylizie! Ho, Borys! — zakomenderował Sachar, wyprzęgając konie.
Zerwał się i drugi chłop. W mig rozebrali na kawałki wóz, włożyli do czółna, stanęli z wiosłami w końcach, Grzegorzewski usiadł w środku.
Gdy rozmyślał, co się stanie z koniem, ten, uderzony biczem, skoczył w rzekę i wnet wyprzedził czółno, płynąc prosto na krzaki, oznaczające w oddali brzeg przeciwny.
Gdy ludzie przybili, już go zastali ogryzającego młode łozowe pędy i stare zeszłoroczne szuwary. Znowu chłopi w mig złożyli wóz, złowili konia i ruszono dalej, już bez drogi, szczelinami wśród krzaków, jakimś szlakiem, wiadomym tylko Bogu i Sacharowi. Grzązł wóz, grzązł koń, kręcili się zygzakiem, widział Grzegorzewski jakiś wiatrak na prawo, na lewo, wprost i wreszcie spytał:
— Czy daleko jeszcze do dworu?
Sachar spojrzał na słońce i odparł filozoficznie:
— Za dnia dojedziem.
— A nie utopimy się?
— Iii czego! Dobra droga!
— No, a kiedy bywa zła? — roześmiał się Grzegorzewski.
Sachar widocznie nie zrozumiał pytania, ani żartu, bo milczał chwilę i wreszcie rzekł: