Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cierki. Panu pewnie strasznie głodno? Ale chwała Bogu, że już pan zdążał wstać.
— Mówiłeś komu, że ja tu jestem?
— Nikto nie pytał. Panże nietutejszy.
— Nie korciło cię gadać?
— A poco? Żeby pan, broń Boże, pomarł, toby mus był oznajmić, a jak pan żyw, to czy ja głupi pleść, policję jeszcze sobie na głowę ściągnąć?
— Myślisz pewnie, żem rad, żeś mnie uratował?
— Nie? — zdumiał chłop.
— Chciałem zginąć. Rozumiesz?
Chłop popatrzał nań długo, głową pokręcił.
— Tak na pana coś naszło. Aaa...! Śmierć sobie pan chciał zrobić. Taki dur! Musiał pan mocno się napić, rozum stracić.
— Nie chcę żyć. Nie będę!
— Jak sądzono żyć, to trza, i ile sądzono. Śmierć sama przyjdzie, nie wolno z niej kpin stroić. Nie chce, to nie weźmie. A pan jeszcze kiedy mnie podziękuje, żem z wody wyciągnął. Pan młody, nie pora zgnić. Niech panu nie będzie obraźliwe moje słowo, ale u nas we wsi dwóch się powiesiło, a te dwa, to durnie były i hultaje.
— A byli u was, we wsi, tacy, coby innego człowieka zabili?
— Byli. Czemu nie? Każdy człowiek, jak się rozeźli, śmierć życzy drugiemu. Jeden Boga się boi, drugi sądu, a inny, jak się zapamięta, to wali w łeb i koniec.
— To taki jak się nazywa?
— Rozmaicie. Jak co warte, złości i bitwy.
— A co warte?
— Ot, za ziemię, jak sąsiad zaorał, warto bić. Złodzieja końskiego warto, za swoje, własne, jak kto weźmie.
— A za kobietę?
— Jakto za kobietę? Czy to ona nie żywa,