Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czy zwierzę, co ze stajni, po nocy wyprowadzą? I za babę człowieka zabić, to głupi grzech. Chłopcy się czasem o dziewkę pobiją, to już znak, że dziewka gałgan, latawiec, a już za żonę, żeby się człowiek źlił na drugiego, to czysta napaść. Babę sprać, to racja, boć bez jej woli się nie dzieje. Takiego zabójstwa u nas, we wsi nie było.
— Ale na świecie bywają.
— Wiem. Ja po świecie bywałem. Po miastach, po kolejach, nawet w Ameryce byłem.
— No i nie zebrałeś pieniędzy?
— Czemu nie? Zebrało się.
— To dlaczego jeszcze służysz?
— Przywykłem. W chacie dosyć rąk, baba umarła, nie chcę dzieciom na karku siedzieć, taj próżnować. Z próżnowania i sytości złe dumki przychodzą. Nie bardzo ja już mocny, zdarł się człowiek w robocie tyle lat, tutaj jeszcze wystarczę.
— Jak się pan nazywa? Czyje te błota?
— Pan to tutaj nigdy nie bywa. We dworze komisarz rządzi. Pan za granicą żyje, mówią. Nikt jego nigdy nie widział. Polanowo, skarb się nazywa.
— Polanowo. Toć daleko?
— Daleko, boć to wielkie państwo; het, wszystko wokoło Polanowskie. Musi temu naszemu panu rajem być życie.
Obcy słuchał ze zwieszoną, głową. Na dworze było już ciemno i bardzo cicho. Świerszcze cykały w łozach, czasem plusnęła ryba w toni, jak skry błyskały w trawach świetliki. Trochę jasności dawał ogień na kominie, mroki zresztą objęły chatę.
— A pan to nawet nie przeczytał telegramy — rzekł chłop.
— Wiem, co w niej jest...
— To poco pan zapłacił tyle pieniędzy? Więcej półtora rubla.
— To ci się zdaje wiele?