Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z ulicy wszedł na plac obszerny. Wprost niego czerniał budynek, lipami otoczony; w prawo huczało jezioro, wzburzone wichrem jesiennym; na lewo buchał ogień z otwartej kuźni; środek zajmowały nędzne żydowskie sklepiki.
— Kuźnia Żmińskiego — szepnął wędrowiec, podchodząc w tę stronę.
Nagle drzwi parkanu, otaczającego domostwo kowala, otwarły się zcicha; na ulicę wysunęły się dwa czarne cienie: mężczyzna i kobieta. Mrok pokrywał obie postacie. Chwilę stali u furtki, rozmawiając półgłosem, potem on ją wziął wpół i pocałował, ona się szarpnęła, otuliła szczelniej chustką i pobiegła szybko przez plac w stronę jeziora. Mężczyzna, pogwizdując, poszedł do kuźni. Wędrowiec zdaleka stał i patrzył. Potrząsnął głową.
— Święta Helenka Żmińska pogodziła się z ludźmi — rzekł do siebie, uśmiechając się mimowoli.
Zawrócił, kilku skokami dopędził kobietę i zaszedł jej drogę.
— Dobry wieczór! — przemówił do niej.
Spojrzała nań przerażona, potem rozgniewana. Nie była to jednak znana mu jasnowłosa córka kowala. Z za chustki mignęły ku niemu czarne jak węgiel źrenice i obcy głos zawołał niecierpliwie:
— Czego chcecie?
— Wy tutejsza pewnie. Czy znacie Adama Żużla?
— Mularza? Znałam, póki żył.
— To umarł? Dawno? — spytał zmienionym głosem.
— Będzie dwa lata. Spadł z rusztowania i zabił się na miejscu.
— Zabił się — powtórzył obcy powoli i dodał: — To teraz Józik rządzi w chacie? Ożenił się?
Spojrzała po nim zdziwiona.
— A wy skąd idziecie, że o samych umarłych