Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pytacie? Józef Żużel ani rządzi, ani się ożenił. Wzięła go ziemia i tyfus, już pięć lat temu.
— To z nich nikt nie został? Może i chaty niema?
— Została matka, Agnieszka, mularzowa. Pilnuje pustki, koszule szyje kawalerom, bieliznę pierze... na mogiłki w świątki chodzi. Nikogo więcej.
Wędrowiec głowę zwiesił i umilkł. Kobieta obrzuciła okiem jego łachmany i spytała:
— Znaliście ich, że się pytacie?
— Znam, jak wy swoją chatę i rodziców — odparł głucho.
— Toście im swojak?
— A swojak. Zostańcie z Bogiem, dziewczyno czy kobieto.
Zawrócił i ruszył w lewo, w wąską uliczkę, biegnącą między zagrodami mieszczan, aż do szkoły, cmentarzyska i dalej w pola i głuszę. Domy tu były niższe, okienka mniejsze, błoto głębsze, a przed idącym z każdego kąta występowały pamiątki dzieciństwa, zrosłe z tą nędzą, z temi lepiankami i tem ubogiem otoczeniem. Tu się urodził i wzrósł, bawiąc się piaskiem i kamieniami, prześladując psy i koty, psocąc po ogrodach sąsiadów. Stąd odszedł przed laty w świat.
I oto wracał. Oczy jego nawykłe były do wielkich miejskich gmachów, do fabryk, rodzinna osada wyglądała teraz podwójnie nędzna i mała.
Zatrzymał się wreszcie. Nawpół rozwalony płot otaczał sadek malutki i w ziemię wrosła chatynę; obok pochyła furtka zapraszała wędrowca do wejścia. On stał długo, zwiesiwszy głowę i ręce. Z pod brwi patrzył na światło w okienku i nie śmiał przestąpić tego progu, deptanego stopami ojca nieboszczyka i matki wdowy. Syn marnotrawny niewart był takiej zagrody.
Pchnął furtkę nieśmiałym ruchem. Pies nań wypadł, witając zajadłem szczekaniem. Dał mu szar-