Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w jedną stronę, niczem niepowstrzymane. Prąd, co je niósł, porwał i złotą muszlę podróżników, a profesor Benedykt, z jedną ręką u steru, drugą zatoczył krąg wielki i rzekł uroczyście:
— To te wszystkie, co dla ziemi pogasły.
— Nie mogę oczu otworzyć! — zajęczał historyk.
— Prawda, tyś badacz. Weź te drugie szkła i patrz.
Historyk założył szkła jakieś, jak pajęczyna cienkie, a różowe jak wschód słońca i spojrzał. Płynęli wśród archipelagu gwiazd.
— Co to? — zagadnął ciekawie historyk.
Mijała ich kula złocista, obręczą świetlaną otoczona. Na niej, jak na skale, ludzi tłum się wznosił. Dziwne! Były malutkie dzieci, młodzieńcy, niewiasty, mężowie, starcy. Jedni głowy swe w rękach trzymali i wznosili w górę; inni, bez skóry, grotami pobici, z powykręcanemi członkami, uśmiechali się rozkosznie, a nad nimi, jak pochodnia, starzec w tjarze, smołą oblany i na drzewie wzniesiony, gorzał powoli, wonny jak myrra, świetlany jak z gwiazd najpierwsza.
— To myt dla was. To twórcy wiary — rzekł profesor Benedykt, odkrywając głowę.
Gwiazda przesunęła się cicho i poszybowała wdal. I wkrótce jak iskierka tylko była widoczna i znikła. Za nią pięć mknęło, jak atomy drobnych, a gdy się zrównały z łódką wędrowców, ujrzał historyk, że w każdej niby w gnieździe rzuconem, człowiek się znajdował. Różne były ich twarze, ubrania i typy ale wyraz mieli wspólny. Na czole posępną zadumę, w oczach krwawe łzy, na ustach żałosną skargę bez słów.
— Kto są ci? — spytał.
— Konstelacja autochtonów — rzekł profesor-astronom i ręką ku gwiazdom tym rzucił znak pozdrowienia. — Nie znasz ich, pogaśli na waszem nie-