Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bie przed wiekami. Lankastry ich ziemię zdeptali, Frankowie kolumny ich zburzyli, Anglo-Sasi ich wigwamy popalili, a oni tutaj ptaki bez gniazd! Już przepłynęli.
— Barbarzyńcy! — ośmielił się rzec profesor Bonifacy, ale wnet głowę zwiesił i zawstydził się bardzo.
A gwiazd pięciu już i widać nie było. I nagle, jakby dziesięć słońc weszło, tak rozgorzał szlak niebieski i łódka wbiegła między złociste plejady, od których biły blaski srebrnych zbroi i krzyżów czerwonych.
— Krucjaty! — zawołał historyk.
— Szał bezmyślny, pęd owczy, dziki fanatyzm — dodał astronom, ton jego naśladując.
— Przepyszni! — przerwał z zapałem profesor Bonifacy, wpatrzony chciwie w te postacie w żelazo zakute, z iskrami bohaterskiego zapału w oczach, rwące się naprzód, ku niewidzialnym murom Jeruzalem.
— Nie widzicie ich z za czarnych stron średnich wieków. Przypatrz się teraz i zapamiętaj, bo już takich nie wydaje dzisiaj ziemia, nie zrodzą wieki triumfu waszej ludzkości. Pogaśli dawno.
— Benedykcie, wydobędę ich znowu na światło.
— Pamiętaj!
Powolnym krokiem plejady przesunęły się koło nich.
— Co to za szkła przepyszne! Łagodzą wszelką ostrość, a uwypuklają każdy przedmiot. Czy i ty takie nosisz?
— Tutaj, w moim świecie, żadnych nie używam. Na ziemi tylko waszej zakrywam niemi oczy.
— Czy one są powiększające?
— Nie, tylko idealizujące. A teraz patrz: mgławica się zbliża. Uważaj dobrze! Drobne to ciała, poosobno atomy tylko, często ciemne, w masie dopiero wyraźne i świetlne. Patrz!
Mgławica, jak ćma motyli, otoczyła łódkę zło-