Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/99

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    Wyszli z dworca, a minąwszy sanki i dorożki, szli przeciw wiatru i śniegu, obojętni.
    — Dużo naszych jest gotowych?
    — Tysiąc zuchów. Czekamy ciebie.
    — A Nikita?
    — Niema. Poszedł przed pół rokiem w katorgi.
    — Katy! Ceniłem go.
    — A Sewer z nami? — znów spytał.
    — O Sewer. Ten przeciw nam, rodzony syn Glebowa!
    — Lubiłem go! — szepnął głucho Gregor.
    Szli czas jakiś w milczeniu.
    — Świdy niema?
    — Niema. Kędyś w swoim kraju, w mieścinie od wioski mało co lepszej, praktykuje. Mógł tu mieć świetne miejsce, nie zechciał.
    — Szanowałem go.
    — Słusznie. Choć on nie nasz.
    — Któż tutaj zastąpił Nikitę?
    — Achczeńko.
    — A ty, co porabiasz?
    — Ja czekałem na ciebie. Czy tu zostaniesz?
    — Nie, przejeżdżam tylko w drodze do Petersburga.
    — Zabierzesz mnie z sobą?
    — Zabiorę.
    Maksymow zaśmiał się, jak dziecko.
    — Teraz do klubu ruszaj i zwołaj naszych. Będę tam za parę godzin.
    Stali na górze i śnieg padać przestał.
    Gregor się zatrzymał, wokoło obejrzał.