Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/100

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — O Rusi moja zdeptana, będziesz wolną! — zamruczał, w ciemności daleki wzrok topiąc, głęboko wciągając powietrze.
    — Idź, Aleksy! — powtórzył. — Niech mnie czekają.
    Kaleka posłuszny odszedł.
    Gregor pozostał tak chwilę zamyślony. Ciemności mu się rozsuwały i obraz cudowny wolnego świata występował z chaosu. Zdał mu się tak bliskim, że omal go ręką dotykał, zdrowy puls ludzkości słyszał.
    Powoli począł iść dalej. Oddech kraju, co go upoił po paru latach niewidzenia, poczynał go oblatywać, a w duszy opętanej ideą, głos człowieka się odzywał, głos młodości, szczęścia. Po dwóch latach wracał do swego, do swojej! Zobaczy ją, nie pisała oddawna. Sekundę zabawi, duszy dogodzi, zanim znowu pójdzie w bój — w pracę.
    Nie patrząc trafił, same nogi go wiodły po znajomych zakrętach, sama ręka znalazła klamkę bramy, dzwonek na schodach. Otworzono mu, spojrzał, była to stara Marta Czybajew z nieodstępnym w ustach papierosem. Poznała go i klasnęła dłońmi.
    — To ty, hołubczyk! Ach Boże mój! Nie było ciebie w porę, nie było!
    — W jaką porę, matuszka Marta?
    — Żeby ją zatrzymać!
    — Kogo? Ją?
    — Dziewczynę!
    — Dziewczynę? Gdzie ona?